środa, 27 marca 2013

Musimy oszczędzać... ale przecież nie na sobie!

W niedzielę miałem okazję powiedzieć kilka słów na temat przelotów naszych szanownych parlamentarzystów i wydatków Kancelarii Sejmu i Senatu na ich przeloty. Wydając ponad 8 mln złotych jest to bardzo ważny klient i może się wydawać że 534 złote to wysoka kwota. I owszem, ale trzeba pamiętać, że ustawodawca dał Posłom możliwość nieograniczonego korzystania z lotów krajowych. I w związku z tym nierzadkie są sytuacje, w których parlamentarzyści pojawiają się tuż przed odlotem samolotu. Tak więc w dużym skrócie Kancelaria płaci za nieograniczoną elastyczność w korzystaniu z przewozów lotniczych. Jak więc ograniczyć koszty przelotów? Recepta jest bardzo prosta, acz nie mam najmniejszych wątpliwości że nierealna do wdrożenia. W takich wypadkach posłowie prezentują rzadką solidarność ponad wszelkimi podziałami. Wystarczy rozpisać przetarg na konkretną liczbę biletów w konkretnych datach pokrywających się z posiedzeniami Sejmu, Senatu, oraz posiedzeń komisji. Na pozostałe przeloty, np. do niedzielnych programów śniadaniowych, posłowie powinni mieć preferencyjną stawkę, ale powinni należność za nie pokrywać z ryczałtu na prowadzenie biura poselskiego. No i rzecz jasna uzbierane mile powinny być gromadzone na koncie pracodawcy, który dysponowałby biletami-nagrodami na przeloty.

Proste? Jak drut. Przecież trzeba oszczędzać... ale przecież nie będziemy oszczędzać na sobie... 

środa, 20 marca 2013

To tutaj czuć prawdziwą wolność...


O'Hare powitało mnie chłodem. Temperatura jak w Warszawie, tak samo wieje i to chyba powód, dla którego właśnie w tych okolicach się osiedliło tak wielu Polaków... Tym razem w planie znów Południe. To, co mi się podoba w tych rejonach, to niezmierzone puste przestrzenie... No i też nie do pominięcia jest kwestia przewodnika. Piotrek zawsze wybiera miejsca, które są raczej niezbyt często uczęszczane przez europejskich turystów. Tym razem plan jest taki: Chicago - Tucson - Phoenix - Las Vegas - Chicago. Krótki, regenerujący sen i do samolotu. 

Tuż po starcie z O'Hare
Po raz pierwszy lecę 737 Southwest z wi-fi na pokładzie. Koszt jest śmieszny. $5 za 24 godziny korzystania z internetu. Chodzi wolno, ale mobilne strony otwierają się bez problemu. Za darmo natomiast można śledzić swój lot, albo zarezerwować bilet na kolejny lot z Southwest. 

Dwa międzylądowania (Dallas i Albuquerque) i w końcu Tucson, AZ. Jeszcze przed lądowaniem zwraca uwagę olbrzymie cmentarzysko samolotów wojskowych. Już z góry widać to co lubię, czyli wielkie, niezmierzone przestrzenie.




Tucson to mała mieścina na południu Arizony. Dalej już tylko droga stanowa do granicy z Meksykiem, ale dzisiaj mamy w planach dwa wyjątkowe miejsca. Pierwsze to firma, która dla Southwest demontuje i dokonuje kasacji samolotów. Dla miłośnika samolotów to naprawdę smutny, ale i niezwykły widok.

Po przylocie, samolot podjeżdża do hangarów i w ciągu trzech tygodni jest rozbierany na czynniki pierwsze, po czym pozostałości są traktowane zgniatarką, aż w końcu Boeing 737 staje się kupką złomu. Wszystkie części zamienne są indeksowane, katalogowane i wprowadzane do centralnej bazy danych. Dzięki temu przewoźnik może przy okazji napraw z niego korzystać obniżając znacząco koszty ponoszone przy bieżącej eksploatacji samolotów. Jestem pod wrażeniem jak maksymalnie można wykorzystać swoją flotę, nawet po skreśleniu samolotu z ewidencji...

Później odwiedzamy Pima Air http://www.pimaair.org/. 80 akrów, ponad 300 samolotów, w tym część takich wynalazków, o których w życiu nie słyszałem. Ogromne wrażenie robi SR-71A Blackbird. Jest nasz rodzimy akcent - MiG 15UTI. Oprócz tych maszyn jest jeszcze kilka interesujących egzemplarzy.








Po zwiedzaniu wsiadamy do samochodu i ruszamy stanową dziesiątką do Phoenix. Sama droga jest dość mocno uczęszczana, ale bez problemu dojeżdżamy na lotnisko w Phoenix, skąd wylecimy do Las Vegas. Lotnisko w Phoenix mimo że jest może mało znane, ale pod względem ruchu pasażerskiego jest dziewiątym największym portem lotniczym w USA. W 2011 obsłużyło prawie 20.000.000 pasażerów. Dla porównania JFK obsłużyło w tym czasie tylko trzy miliony pasażerów więcej. Największym przewoźnikiem jest tu Southwest. Nasz lot jest o czasie i bez żadnych niespodzianek lądujemy w Vegas. Samo lotnisko jest równie mocno oblegane jak Phoenix, ale różnią się pasażerowie. Wszędzie widać grupy imprezowiczów nastawiających się na szaloną imprezę w stolicy hazardu. Automaty do gry są porozstawiane już w terminalu, więc można bez problemu przehulać parę dolarów. Jak się bawić to się bawić - bierzemy czerwonego mustanga kabriolet, bo czym innym turyści mogą tu jeździć? I jedziemy na Freemont Street. Prawdę mówiąc takiego nagromadzenia kiczu nie widziałem jeszcze nigdzie. Times Square pod kątem neonów może się schować, ale przy tym całym bizancjum otaczającym człowieka dookoła wydaje się być szczytem klasy samej w sobie. Na szczęście wybraliśmy sobie hotel na dalekich obrzeżach, żeby rano nie stać w korkach.

Rankiem jest bardzo rześko, zdecydowanie nie na otwarty dach. Mamy przed sobą ponad 300 mil, i dziewięć godzin do dyspozycji. Plan jest prosty - Mojave i Death Valley. Na stanowej 15 jest dość spory ruch, zwłaszcza ciężarówek - jest to główna droga łącząca Los Angeles z Vegas i resztą kraju. Przekraczamy granicę Kalifornii i skręcamy w boczną drogę do Kelso. No i tutaj zaczyna się właśnie to, co lubię na południu najbardziej. Jak okiem sięgnąć pustka. Mimo bocznych dróg na tempomacie można zapiąć 85mph, a w takich przypadkach docenia się również satelitarne radio w samochodzie. A cóż pasuje lepiej do takiej drogi niż dobre country? :) Po drodze mijamy opuszczoną praktycznie wioskę Cima, w której jest opuszczona stacja kolejowa, jakieś porzucone domy, ale jest działający aparat telefoniczny. W Kelso chwilę zastanawiamy się, czy pojechać na wydmy, ale presja czasu sprawia, że kierujemy się w stronę Death Valley. W Baker tankujemy samochód - później już będzie o to trudno, a jeśli już można zatankować, to galon paliwa w Shoshone kosztuje $5,49 (vs. $3,20 w Baker). W samym Shoshone zatrzymujemy się na moment - jest to indiańska wioska i zarazem ostatnie zamieszkane miejsce przed Death Valley. Po drodze na wyschniętej tafli słonego jeziora sprawdzamy co też potrafi ten Mustang. Jednak faceci są do końca małymi dziećmi ;)


Wjeżdzamy do Death Valley - wrażenie jest niesamowite, bo nagle temperatura zaczyna się podnosić. O ile w Shoshone było jeszcze 65 stopni, to już po wjeździe do doliny robi się o dziesięć stopni cieplej. Niesamowite zjawisko. Jedzie się również dość fajnie, bo droga prowadzi wzdłuż brzegu wyschniętego jeziora i tuż pod urwiskiem skalnym. Jest bardzo kręta, a w połączeniu z zerowym ruchem mocno zachęcająca do wypróbowania przyczepności Mustanga. Piotrek trzyma cały czas rączkę zwaną 'o'shit handle', a ja mam mnóstwo frajdy z jazdy. Dojeżdżamy do Badwater Basin, czyli miejsca widokowego w Dolinie Śmierci. Jest to najniżej położony punkt Ameryki Północnej (86 m.p.p.m). To, co wszędzie tu niemal poraża, to bezmiar przestrzeni i pustka. Jeżeli gdziekolwiek można poczuć się jak ziarnko piasku na pustyni, to właśnie na południu Stanów. Kilka pamiątkowych zdjęć i ruszamy dalej. Wyjeżdżając jeszcze zaglądamy na Zabriskie Point (nie, nie... czujność Was nie myli - nazwa pochodzi od Pana Zaborowskiego, który zamerykanizował swoje nazwisko właśnie na Zabriskie, a który to Pan był prezesem  Pacific Coast Borax Company). Niestety czas mija nieubłaganie i musimy kierować się do Las Vegas. Po drodze mijamy kwintesencję amerykańskiego prowincjonalnego miasteczka - Pahrump, gdzie zatrzymujemy się na tankowanie i stamtąd już jedziemy prosto na lotnisko w Vegas.










Następnego dnia szybkie zakupy w Woodfield, wizyta na O'Hare, skąd na pokładzie poczciwego SP-LPB odlatuję do Warszawy. Jeśli mowa o O'Hare, to nie mogę nie wspomnieć Pana Paradowskiego i załogi stanowisk check-in w Chicago. Tyle serdeczności i 'zaopiekowania się' dawno nie doświadczyłem.

Podziękować też chciałem Pani Licie, szefowej pokładu, która jest niezwykle profesjonalną, a jednocześnie bardzo ciepłą i bardzo dbającą o komfort pasażerów purserką. W Warszawie lądujemy o czasie... i tak oto kolejna szalona przygoda się kończy... Oby do następnej :)